Punkt odniesienia

Miejsce akcji: biuro maklerskie

Czas akcji: luty 1994 r.

Główny bohater: przeciętny akcjonariusz Banku Śląskiego, który wchodzi do biura maklerskiego i zaczyna narzekać:

Panie, ile ja straciłem na tym „śląskim”.

Jak to? – pyta makler – Za ile go pan sprzedał?

Za 400 zł – mówi klient

A za ile pan kupił?

No, za 50 zł.

Przepraszam, ale gdzie tu strata? – dziwi się makler.

Ale mogłem za sześćset – wzdycha rozżalony klient.

Pazerność, prawda? Może i tak, ale za tym kryje się coś więcej. Wprawdzie klient zarobił ośmiokrotnie więcej niż wpłacił, a i tak będzie odczuwał żal. Mogłoby się wydawać, że w momencie sprzedaży wiemy już wszystko. Tzn. znamy cenę sprzedaży, znamy cenę kupna, zatem wiemy czy zarobiliśmy czy straciliśmy (ewentualnie możemy jeszcze być na zero). W takim razie powinniśmy odczuwać zadowolenie jeżeli mamy zysk lub smutek w przypadku straty. Jednak to nie takie proste. Rzućmy okiem na wykres:

Inwestor kupił akcje w punkcie A. Sprzedał w punkcie B. Zarobił? Ewidentnie tak. Punkt B leży na wykresie wyżej niż punkt A. Pytanie: czy inwestor będzie zadowolony? Nie. Ponieważ jak się okazuje, inwestorzy sprzedając akcje, jako punkt odniesienia przyjmują nie cenę sprzedaży, ale lokalne maksimum. Lokalne, czyli występujące w okresie ostatnich 52 tygodni. I jeżeli to lokalne maksimum znajduje się powyżej ceny sprzedaży, inwestor poczuje co najmniej niedosyt. Bo mógł zarobić więcej. I zdaje się zapominać o tym, że nie ma takich „magików”, którzy zawsze będą kupować w dołku, a sprzedawać na szczycie. To może się udać raz czy dwa, ale w dłuższej perspektywie nic z tego. Choć są oczywiście gracze giełdowi, którzy będą się chwalić takimi osiągnięciami:)